Artykuły

Wyżej, dalej, szybciej…

Joanna Kurek 6 czerwca 2019
Wyżej, dalej, szybciej…

Tłum wspinaczy czeka w kolejce, by zdobyć najwyższą górę świata. Kto jeszcze nie widział tego charakterystycznego zdjęcia, które wywołało w ostatnich dniach gorącą dyskusję? A ilu miłośników gór choć raz w życiu nie marzyło, by zdobyć ten najwyższy szczyt, Mount Everest? Nawet stojąc w tej kolejce, nawet ryzykując życie. Ja tak! Nie tylko marzyłam o samym Evereście, ale nawet o Koronie Ziemi, albo chociaż o jej połowie.

Zaczęło się całkiem niewinnie… jakieś dwadzieścia lat temu. I tak krok po kroku, rok po roku, szczyt po szczycie, rosło „parcie” na to co naj. Rysy, Gerlach, Triglav (najwyższy w Polsce, najwyższy na Słowacji, najwyższy w Słowenii) i wreszcie granica 3 tysięcy metrów. Mój apetyt rósł w miarę jedzenia, czy może „połykania” kolejnych szczytów. Apetyt i ambicja, by zdobywać. Wyżej i więcej. Nie chodziło więc tylko o czwórkę z przodu, ale od razu o pierwszy szczyt w Koronie Ziemi, czyli Mont Blanc. Nie bez kłopotów, wycofywania się i czekania na lepszą pogodę, ale jednak właśnie ja, ta która w liceum nie znosiła lekcji wuefu, stanęłam na szczycie. Patrzyłam na morze gór pode mną, cieszyłam się z sukcesu i już planowałam kolejne naj. Jak dałam radę na czterotysięcznik to i kilkaset metrów więcej też dam radę wejść – myślałam wówczas. Dokładnie tak to widziałam i takie miałam parcie na kolejny szczyt.

Refleksja przyszła jednak znacznie później. Rok po Mont Blanc miałam już „na koncie” Elbrus. I kto wie, jakby się to skończyło… może sama stałabym w tym roku w kolejce do wejścia na Everest.

Dwa, a może nawet trzy szczyty były jeszcze w zasięgu moich możliwości. Zatrzymała mnie Anka, jak pieszczotliwie nazywa się najwyższy szczyt obu Ameryk. Widzicie to naj? Dobry marketingowiec jeszcze kilka tych naj znajdzie.
Ten jest mój ulubiony: gdyby nie było Azji, to właśnie Anka byłaby najwyższym szczytem Ziemi. Nieźle, prawda?!

Nie użyłam jednak swojego talentu, by sprzedać swój sukces, bo na Ance w charakterystyczny dla niej sposób powiało i musiałam zawracać o dzień drogi do szczytu. Porażka! I co teraz? Co dalej? Wracać i próbować jeszcze raz? A potem porywać się na kolejne szczyty?

Wyżej, dalej, szybciej…

Jeśli nie najwyższy szczyt to może najdłuższy i najtrudniejszy szlak. I jeszcze długodystansowy. A może najszybciej, albo chociaż krócej o dwa dni. (Zgodnie z przewodnikiem trasa ta zajmuje 16 dni. Ciężar plecaka to ok. 15-17 kilogramów. A i tak można się załamać, bo najlepszy czas na tej trasie osiągnął w 2016 r. Francois D’Haene. Pokonał korsykański szlak w 31 godzin i 6 minut. Jasne – nie miał na plecach całego dobytku!) Tylko czy kogoś to obchodzi? Oprócz mnie oczywiście i moich Instagramowych i Facebookowych fanów. A nie, to są jeszcze czasy przed Instagramem, ale już z Facebookiem, ale przed erą smartfonów. Zdjęcie umęczonej wysiłkiem dziewczyny, patrzącej po raz ostatni na GR 20, zmęczonej, brudnej i głodnej, pokazałam światu dopiero, gdy wróciłam do domu. Moja ambicja została nakarmiona, a ja z kolei zrzuciłam na trasie kilka kilogramów i kilka tygodni później rozpoczęłam swoją kolejną przygodę, tym razem biegową. Żeby było trudniej, pojechałam tam jako bezrobotna, a gdy skończyła się moja przygoda na Korsyce, musiałam wrócić do czekających mnie trudności.

dwie postacie, woda, trawa, krajobraz, góry

Rekordy

Mogłam pobić swój rekord wysokości – prawie 6 tys. metrów, mogłam pobić swój rekord prędkości – i jeszcze przyspieszyć na Korsyce, łącząc dwa kolejne etapy. Mogłam… tylko niespodziewanie usiadłam i odkryłam, że nie potrzebuję nowych rekordów i kolejnych wyzwań. Paradoksalnie, odkryłam to w najniższych i tylko pozornie, najmniej atrakcyjnych górach. W Beskidzie Niskim na nowo poczułam radość włóczenia się po pustych szlakach, bez pośpiechu, bez spektakularnych szczytów, bez mrożących krew w żyłach trudności. Za to w ciszy, samotności i z czasem na refleksję. I jasne, wciąż chętnie poznałabym wymagające via ferraty, wciąż mogłabym przez dwa tygodnie wędrować z namiotem i całym dobytkiem na plecach, wciąż marzy mi się wejście na Mnicha w Tatrach… Ale potrafię też doceniać małe wioski ukryte w górach, niewysokie a jednak piękne szczyty w Alpach Bergamskich, samotność i ciszę na szlakach wokół jeziora Garda. A jednym z moich ulubionych szczytów jest Resegone, który nie osiąga nawet 2 tys. metrów n.p.m.

Udowadnianie sobie i reszcie świata

W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że w górach przecież nic nie muszę. Ale mogę. Mogę cieszyć się całodniową wycieczką, mogę poznawać nowe miejsce i ludzi, mogę odkrywać góry i górki, o których poza miejscowymi mało kto słyszał.

Naj, naj, naj – najwyżej, najwięcej, najszybciej, najlepiej

Nie ma co ukrywać, że poznając góry sama uległam magii. Nie tylko gór, ale ich zdobywania. Zdobywałam kolejne szczyty jak kolekcjoner, ciesząc się z każdego metra więcej. Pokonywałam własne ograniczenia – do dziś pamiętam zdziwienie kogoś kto znał mnie jeszcze z czasów licealnych, gdy okazało się, że weszłam na Mont Blanc. Wyznaczałam sobie ambitne cele – aż czasem trudno mi uwierzyć, że przy błędach jakie popełniałam po drodze, nic mi się nie stało i jestem tu, gdzie jestem. A jestem w górach, wciąż w miejscu, które jest dla mnie ważne. I znowu szykuję kolejny, górski wyjazd.

Znalazłam nawet kilka sposobów, by unikać tych co dzisiaj gonią za tym co naj – najwyższe, najbardziej atrakcyjne i najbardziej popularne.
1. Na główny urlop w roku – ten dwutygodniowy, jak przystało na etatowego pracownika – wyjeżdżam poza sezonem. Najchętniej we wrześniu, a w tym roku to będzie listopad! Dzięki temu wiem jak pusto jest na szlakach w Pirenejach w Andorze na początku września.
2. Szukam miejsc mniej popularnych – nawet w przypadku naszych Tatr wybieram nocleg poza Zakopanem, a szlaki najchętniej na Słowacji. Jeśli już szykuje się wycieczka na Rysy czy Orlą Perć, to wyruszam na szlak najwcześniej jak to tylko możliwe.
3. I jeśli już trafiam w bardzo popularne miejsce i w czasie, gdy prawie wszyscy wyjeżdżają odpocząć (patrz: tegoroczna majówka w Słowackim Raju), to wystarczy ominąć najchętniej wybieraną trasę, by cieszyć się przyrodą, ciszą i samotnością.

Wygląda więc na to, że Everestu nie zdobędę. Ale… chciałabym jednak zobaczyć na własne oczy szczyty w Himalajach. To musi być niesamowity widok stanąć u stóp takich kolosów. I rozumiem, że wielu osobom z tej kolejki na grani samo stanięcie u stóp nie wystarcza.



Używamy plików cookies, aby ułatwić Ci korzystanie z naszego serwisu oraz do celów statystycznych. Jeśli nie blokujesz tych plików, to zgadzasz się na ich użycie oraz zapisanie w pamięci urządzenia. Pamiętaj, że możesz samodzielnie zarządzać cookies, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej informacji jest dostępnych w Polityce prywatności.

Akceptuję